Szukaj Pokaż menu

Bojownicze dzienniczki VII

23 652  
4   25  
Czyżby czyżyk klikał?Coraz więcej bojowników sięga po dzienniczki. I przekazuje potomnym co nawywijali. A było co czytać, oj było...

"Uczeń napluł na krzesło na którym następnie usiadł nauczyciel, nie chciał się przyznać prosząc o przeprowadzenie analizy śliny"

* * * * *

"Wydaje dźwięki jak koń po owsie"

* * * * *

"Zbił cukierkiem szybę’’

* * * * *

"Maciej zjadł całego hoddoga podczas lekcji matematyki w Środę Popielcową"

* * * * *

"Posuwa koleżankę na lekcji"

A ja tylko złapałem krzesło na którym siedziała koleżanka i pociągnąłem go kawałek do tyłu...

* * * * *

Na lekcji matmy:

Dzień Ojca! Niektórzy mają lepiej...

24 565  
5   32  
Niektórzy mają lepiej, bo obchodzą ten dzień podwójnie... ;)

Zobacz więcej!

Oj nie spodoba się to Romanowi, nie spodoba... ;)

Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy XVIII

55 925  
137   49  
Kliknij, żeby wezwać pomoc drogowąWasz ulubiony Kierownik, dziś w wersji "on the road", serwuje wielce pouczającą historię o prawidłowych zasadach w ruchu drogowym - jak zawsze w stylu, przy którym blednie amerykańskie kino. Zatem kanapki na bok, napoje takoż - i do lektury przystąp :)

Było to dawno, dawno temu, tak dawno, że niemalże w okresie prehistorycznym. Czasy to były wspaniałe. Nie dość, że firma płaciła dobrze i regularnie, to na dodatek co pół roku człowiek dostawał kompletnie za friko pastę BHP, mydło i ręcznik, a do tego wymiatający szykiem czerwony mundurek, mający na plecach logo, które można było nosić z dumą, i raz na rok prawdziwe gumiaki.

Naftę co weekend stać było wówczas na iście rakietowe ciągi, po których orbitował nieraz niby Łajka i z równym wdziękiem spadał na ziemię po trzech dobach.

Tupaj kisił zacier nie z konieczności, ale wyłącznie w celach naukowych, hobbystycznie, tudzież k’woli zachowania tradycji.

Kerownik czyścił gumiaki prawdziwym Kiwi PractiCremem i codziennie jadł na śniadanie prawdziwy salceson, i nigdy nie zalewał kawowych fusów więcej niż jeden raz.
Nawet M.C. Tampon był jeszcze po prostu zwykłym sobie Marianem C. …

Jednym słowem było to dawno, dawno temu, choć nie w bardzo, bardzo odległej galaktyce, jeno w pewnej dziurze kawałek za Katowicami - jako żywo, niemniej niż ta galaktyka zapuszczonej, odległej i dzikiej.

Budowaliśmy tam półtora kilometra drogi z jakimś zabawkowym mostkiem przez rów melioracyjny, skrzyżowaniem i paroma przepustami. Prezes oczywiście robił to, co zawsze: zamieszkał w wynajętym mieszkaniu tuż obok budowy, pił na umór z władzami gminy, klął, pierdział, szalał i rządził. Kaca leczył codziennie na budowie, przez co musiałem chłodzić piwo w strumyku zamiast w lodówce, bo prezes w przystępie ułańskiej fantazji wyżarł z niej kiedyś nawet lód z zamrażalnika…

Lato było, cieplutko, pięknie, termin nie gonił. Budowa byłaby nawet przyjemna, gdyby nie codzienne poalkoholowe dolegliwości gastryczne Prezesa, skutkujące stałą obecnością w pakamerze sporej ilości gazów gnilnych. Uwalnianiu tychże towarzyszyły niesamowite efekty dźwiękowe, głośne jak wybuch granatu i fantazyjnie przez wyćwiczony mięsień modulowane w całym zakresie słyszalnych częstotliwości - nic więc dziwnego, ze większość czasu spędzałem na świeżym powietrzu.

Czerwone Brygady, doraźnie wsparte Niebieskimi z pewnej firmy drogowej, znały swoje miejsce w szeregu i zasadniczo po obowiązkowej i zwyczajowej porannej dynamizacji niewiele już miałem do roboty oprócz leniwego włóczenia się po terenie, markowania roboty, popijania piwka w błogim chłodzie rowu melioracyjnego i pilnowania, aby przez przypadek Czerwoni ani Niebiescy nie odważyli się robić tego samego.

Któregoś razu z nudów postanowiłem wybrać się z kierowcami po materiał na budowę nasypów, co oznaczało cały dzień błogiej nieobecności na budowie, bez konieczności noszenia w budzie maski p-gaz i wysłuchiwania przeplatanych barokowymi bąkami dziwnych dywagacji na temat mojej genealogii. Wycieczka na żwirownię mogła być miłym przerywnikiem.

W tamtych szczęśliwych czasach nikt sie nie zastanawiał nad odległością transportu. Wiadomo było, gdzie jest najlepsze kruszywo, i po prostu się je brało bez szukania tanich półśrodków, i może dzięki temu drogi budowane 10 lat temu sa w lepszym stanie niż te oddawane dzisiaj. Towar na nasypy wozili nam wynajęci dostawcy z nadodrzańskich żwirowni za Raciborzem. Miałem w stałej dyspozycji 24 ciągniki siodłowe z naczepami typu ’łódka’, stare, dychawiczne, setki razy reanimowane, ale wciąż sprawne sztrucle wyśmienitej europejskiej marki, pracowicie jeżdżące w tę i nazad, każdorazowo przywożąc około 30 ton pospółki czy piachu.

Tego dnia była sobota, i na żwirownię jechaliśmy rankiem w dziesięć wozów. Jedziemy sobie z Marcinem (czyli Cinkiem) spokojnie czteropasmówką jako ostatnie auto kolumny, on opowiada jakieś gwoździowate kawały śmiejąc się do rozpuku, ja spokojnie palę papierosa i popijam zimne piwko, chłodzone w jakimś cwanym patencie podpiętym do klimy. Kabina obwieszona proporczykami, na których uwidoczniono scenki, hm… dalekie smakiem od tych, o których śpiewał Grechuta słowami: "Z nieskromnymi kobietami szkice nastrojowe". Przed nami kula się jeszcze jeden z naszych, reszta wysforowała się jakiś kilometr do przodu, poza tym - właściwie zero ruchu. Nagle wyprzedza nas coś, w czym pod dziesiątkami rdzawych łat na białej blasze i bąblami spartaczonej szpachlówki z trudem rozpoznałem starą audicę ’setkę’, popularnie zwaną ’cygarem’. Wyprzedziwszy nas, audica zrównała prędkość z naszym szalonym 70 na godzinę, pasażerowie zaś oraz kierowca otwarli szyby i kolektywnie wystawiwszy przez nie pięści, pokazali nam Międzynarodowy Gest Przyjaźni. Spełniwszy ambicje, zadymili z rury, wyprzedzili zestaw jadący przed nami i poszli w długą.

Marcin czyli Cinek, skaleczony w sam środek swojej dumy kierowcy, ryknął jak wściekły nosorożec, bluznął wielce oryginalną dynamizacją i łapnął za CB. Okazało się, że ziomale z ’cygara’ identyczny numer powtórzyli temu, który jechał przed nami… To było wypowiedzenie wojny.

Słuchałem z zaciekawieniem rozmów Cinka z kolegami w samochodach będących przed nami. Ciekaw byłem, co z tego wyjdzie… Znając osobliwe poczucie humoru naszych truckerów, spodziewałem się niezłych atrakcji. I nie zawiodłem się. Cinek odwiesił CB, zapalił i spokojnie jechaliśmy naprzód.

Po jakimś kilometrze ruch na drodze zamarł. Marcin (czyli Cinek) spokojnie zatrzymał samochód na lewym pasie, włączył awaryjne i wysiadł z kabiny, a ja za nim. Podeszliśmy nieco do przodu… Obrazek był następujący :

Korek na drodze stworzyło dziesięć ciężarówek, wszystkie czerwone z białym pasem i wszystkie - co za traf, panie władzo! - tej samej firmy. Kierowcy dwóch pierwszych dla pozoru pootwierali maski i grzebali coś przy silnikach. W środku korka stało natomiast białe, poobtłukiwane audi ’cygaro’, w którym siedziało czterech nażelowanych i śmiertelnie przerażonych nastolatków. Sądząc po minach, najwyraźniej wysilali właśnie zwieracze, żeby nie popuścić ze strachu w gacie… Dodajmy, że epoka była zasadniczo przedkomórkowa, ruchu zero, sobota, odludzie i znikąd pomocy.

Dookoła samochodu zebrało się ośmiu kierowców ciężarówek (z minami nie przypominającymi w niczym Troskliwych Misiów, i zamiarami bynajmniej nie dydaktycznymi) oraz jeden Kerownik w roli niezależnego obserwatora. Chłoptasie w audi szczelnie zakręcili szybki i czekali, co będzie. Kiedy w rękach jednego z ’naszych’ ni z stąd, ni zowąd pojawił się klucz do kół, kierowca ocenił, że warto rozpocząć negocjacje i otwarł okno.

- Chłopaki - odezwał się grzecznie właściciel klucza - pokażcie no może jeszcze raz te paluszki, co ?
- Ale… Ale panowie… My tylko tak… - bełkotał trzęsąc się niemiłosiernie młodzieniec z audicy.
- Teraz grzecznie pojedziesz z nami, chłoptasiu, i bez sztuczek. Na sucho wam to nie ujdzie - mówi Człowiek z Kluczem i mimochodem dorzuca: - I nie próbuj wyprzedzać, wiesz przecież, że w tych lusterkach tak mało widać…

Kierowcy znali drogę jak własną kieszeń. Na tym odcinku czteropasmówki nie było żadnego zjazdu ani skrzyżowania. Zaholowali swoje ofiary konwojem na najbliższy parking i…
*
*
*
Zgadnijcie, ile czasu zajmuje czterem nastolatkom umycie własnymi gatkami szyb i reflektorów w dziesięciu zabłoconych ciężarówkach? Dość powiedzieć, że żel kapał ze spoconych łbów, a chłoptasie pracowali w takim tempie, że nasz pierwszy samochód miał na wadze żwirowni tylko 10 minut obsuwy w stosunku do harmonogramu.

Poczytaj też poprzednie wspomnienia kierownika wesołej budowy.
 

137
Udostępnij na Facebooku
Następny
Przejdź do artykułu Dzień Ojca! Niektórzy mają lepiej...
Podobne artykuły
Przejdź do artykułu 12 lifehacków tak idiotycznych, że niemal genialnych
Przejdź do artykułu Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy II
Przejdź do artykułu 12 faktów o pasie cnoty. Rzeczywistość była dość brutalna
Przejdź do artykułu Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy I
Przejdź do artykułu Czasami mniej znaczy lepiej, czyli przykłady świetnego designu
Przejdź do artykułu Lansky: Kierownik po godzinach
Przejdź do artykułu Typowe matki w akcji - jak tu ich nie kochać?
Przejdź do artykułu Rodzynki (z) wykładowców - wrocławskie pierniki

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą